poniedziałek, 13 marca 2017

"Bez polskich znakow" czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Ponte de lima-Rubiaes, cz.5

       Jeszcze tylko raz spotkałem grupe kanadyjek na szlaku.Potem nigdy więcej się nie zobaczyliśmy.Podejrzewam,ze przyspieszyly wedrowke korzystając z komunikacji autobusowej(skandinad przedsiewziecie niedozwolone jeśli chce się uzyskac testimonium na końcu szlaku,w Santiago) lub odbily gdzies na bok ,zwiedzić wybrzeże lub zostały dluzej w jakiejś miejscowości.Holendra spotkałem jeszcze pare razy,ale nie wydawal się szczęśliwy widzac mnie.Moze doszedł do wniosku, ze był zbyt wylewny podczas naszej pierwszej pogawędki na przedmieściach Porto albo potraktowal mnie z góry i zle się z tym czul?nie wiem.
              Ten odcinek dal mi popalić.Choc nie tak dlugi,bo jakies 20 km to jednak trzeba było niejednokrotnie wlazic pod gorke. Dostalem tez w kosc,bo slonce prazylo niemiłosiernie cala droge.
Mijam gaje pomarańczowe i ide wąskimi przesmykami z niskimi kamiennymi murkami.Wzdluz nich drewniane podpory na pnącza winorośli,które tworza jakby tunel spomiędzy, którego rozciąga się krajobraz portugalskiej sielanki.
Mija mnie malzenstwo w srednim wieku,chyba Niemcy albo Francuzi.Ida prężnie i twardo,jednym tempem choć buty wbijają się gleboko w piaszczysta wiejska droge.Pozdrawiamy się ,ale ja musze chwile przycupnąć pod drzewem i napic się wody.
         Choc ide,bo ide,aby isc,bez, jak mi się wydaje, zadnego duchowego powodu to jednak piesza ,samotna wedrowka skalnia do rozwazan i rozmyslan nad tym co jest w naszym zyciu ,co przeszkadza,co można poprawić,zmienić,polepszyć.W końcu stad,ze słonecznej Portugalii widać trochę lepiej te moje angielskie ogrody*,londyńskie autobusy czy czerwone skrzynki pocztowe.
           Kazdego cos gnębi i przytłacza.Wiedzialem co wówczas było zle w moim zyciu,ale nie zawsze latwo jest o zmiany,zbyt często człowiek się boi.Droga sprawila,ze doszedłem do pewnych wnioskow.Po powrocie postanowiłem,ze tak dużej nie mogę i….juz w deszczowej anglii,zmienilem prace,co okazało się trafnym krokiem.
         Mijam przydrożne kapliczki.Portugalia to katolicki kraj.Ludzie sa bardzo przyjazni i usmiechnieci.Ile razy stanalem jak kolek na skrzyżowaniu nie wiedzac dokad isc,bo gdzies zolta strzalka umknela mi w zamyśleniu.Zauwazylem kogos w oknie,kto pewnie obserwowal mnie z zaciekawieniem od paru minut i gdy nasz wzrok spotkal się reka tej osoby wskazywala mi wlasciwy kierunek.Przypomnial mi się holender z jego gps-em i google street.On pewnie nie zauwazylby nie tylko znaku,ale i osoby w oknie chcącej wskazać mu kierunek wedrowki polegając na swej wspolczesnej technologii,choć i ona jest pomocna.
        Podoba mi się ta cisza i spokoj portugalskiej wsi.Jest zupełnie podobna do polskiej.Czulem się bardzo zdala od swiata i to mi się podobalo.Oni chyba nie maja zegarkow.Czas plynie tu wolno jak w pamiętnych scenach westernow Sergio Leone,którego jestem fanem.Choc były kręcone w Hiszpanii i we Wloszech to jednak krajobraz Portugalii nie odstepuje tym wlosko-hiszpanskim jeśli chodzi o podobieństwo.Mozna by z przekonaniem uznac,ze i tutaj można by krecic westerny,choć Hollywood uznalo inaczej.
Ide dalej i na chwile odpływam w zamyslnie:
             Jakis oblok kurzu wzbil się na delikatnym wietrze,pokoziolkowal, by zatrzymać się na pojemniku z woda dla koni.Te same male kosciolki jak na meksykańskiej wsi,opalone kobiety w białych sukniach,a za nimi chowające się w niesmialosci male dzieci.Gdzies jakiś koniokrad stuknal ostroga.Pare osob wyjrzalo na ulice z salonu i patrza na mnie..jak ide.Ale dość tego filmu.Czas wracac na droge.
             Jestem już blisko Rubiaes.Konczy mi się woda,wiec uzupełniam butelke ze zrodelka nieopodal.I znow ta pamietna scena z filmu,gdy Brzydki scigal Dobrego przez bezkres pustyni i zaczerpnal gdzies wody po drodze.A może wsadzil glowe do wodopoju dla koni bedac u celu drogi?Nie pamiętam.Ale co tam.Ja nikogo nie scigam,ani nikt mnie.
           Gdy dotarłem do Rubiaes  slonce zaszlo.Bylo daleko po południu i miało zebrac się na deszcz.Zameldowalem się w schronisku i podsunalem właścicielowi domu Credencial do podbicia.Kilka znajomych twarzy zameldowalo się tu również.Tutaj spotkałem poraz pierwszy grupe Amerykanow i Niemcow,ale ani sladu Holendra.Pozniej się okazało,ze miał zarezerowane miejsce w hotelu gdzie spedzil noc.Moze i miał nosa,bo ta noc w schronisku nie nalezala do najprzyjemniejszych.Ktos polozyl się do wyra w opakowaniu nie biorac prysznica,a pol nocy sluchalem niemiłosiernej symfonii kaszlu,pomruków i chrapania zmeczonch pielgrzymow.Mial nosa ten holender.W jego pokoju hotelowym ,na stoliku na pewnio staly i pachnialy tulipany.

            Rubiaes jest brzydkie.To wioska,która ma trzy domy na krzyz.Jedna przydrozna knajpa,dom sołtysa i kosciol.Po prysznicu  poszedłem na spacer z parasolem.Zaczelo kropic,ale spotkałem holendra.Powiedzial mi z rubaszna przyjemnoscia o dogodnościach hotelu, w którym się zatrzymal i choć c  z jakiegos powodu za mna nie przepadal(może wyczul,ze wyczulem jego przyjemność  z wywyższania się nad innymi narodami,zwłaszcza tymi ze wschodniej europy )ale gdy go zobaczylem idącego z naprzeciwka widziałem na jego twarzy autentyczna radość,ze się spotkalismy.Chyba nie miał do kogo ust otworzyć i szukal rozmowcy.Jego angielski był slaby ,a mój jeszcze słabszy,ale i tak wymieniliśmy pare doswiadczen z dotychczasowje drogi.Potem rozeszliśmy się każdy w swoja strone.

*moj adres zamieszkania w Anglii.

         












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz