niedziela, 19 marca 2017

"Bez polskich znakow"czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Pontevedra – padron, cz.9
             Nie pisze o miejscach,zostawiam historie,niejednokrotnie wazna dla odwiedzanego miasta czy miasteczka.Moje opisy sa bardzo pobierzne,ale to z tego względu na to,ze staram się skupiać na danych odczuciach ,z konkretnej chwili.O Porto czy Santiago de Compostella napisano cale tomy publikacji, po co wiec marnować uwagę czytelnika na karty dziejow tych miejsc skoro to co ważne dzieje się w nas samych.Poza tym w zasadzie zajmuje się przedstawianiem historyjek w postaci nastepujacych po sobie ilustracji(wielu nazwie to uprawianiem komiksu,ale upieram się ,ze określenie opowieść graficzna nieraz bardziej pasuje, zwazywszy na fakt o czym jest historia,która rysuje)
             Nie rozwinalem w opisie samej drogi pomiędzy odcinkami,a przecież ona jest wazna.Nieraz jest to po prostu iscie same w sobie.Czasem wypelnione wspominaniem momentow z zycia,rozmowami z ludzmi czy odtwarzaniem napotkanych sytuacji.Jesli ktoś się spodziewal wybujałych w szczegółach oszalamiajacych nakreslen cudow przyrody napotkanych na szlaku rodem z Krzyzakow Sienkiewicza,to się myli.Owszem.Przyroda potrafi zaskoczyć swym pięknem,ale wielokrotnie mamy w myślach wygląd zapuszczonych wsi i nieprzyjaznych widokow.Takich,które sprawiają,ze człowiek ma ochote po prostu znaleźć się z powrotem w domu przed laptopem i wlaczajac go nakarmić się czyms bardziej pozytywnym na ekranie.Takimi miejscami bywaly opuszczone fabryki z zardzewiałymi kanistrami po benzynie,straszącymi swymi  szkieletami budynkami kompleksow przemyslowych dawno zapomnianymi.Zastanawialo mnie czemu szlak idzie tedy?Nieraz przechodzilo sie przez malowniczy zagajnik z mnóstwem zieleni i spiewajacych ptakow,by za chwile wyjść na teren przypominający postapokaliptyczna wizje przyszłości jakiegoś pisarza fantasy rodem z Mad Maxa 2.
              Tak mniej więcej wygladal szlak pomiędzy Pontevedra ,a Padron.Zgubilem się w myślach.Zapomnialem o Paulinie,Holendrze i grupie Niemiecko-amerykanskiej.Moze swiadomosc nieuchronności celu,który był za pasem wprawil mnie w taki pesymizm.Przeciez jeśli osiagne cel,nastepna okazja do wedrowki będzie tylko ta pomiędzy fabryka,a domem.Monotonna i nudna,a tu dzieje się wszystko.Karmie wszystkie swoje zmysły tym co dzieje się wokół mnie,a w lepszy nastroj wprawia mnie tylko myśl,ze do Santiago jeszcze sporo drogi do zrobienia.
           W pewnym momencie na drodze pojawia się grupa pielgrzymow.Sa za mna i przede mna.Jakby zeszli się każdy ze swojego szlaku w jeden i teraz nim podążamy razem.Nie widze swoich znajomych.Moze sa gdzies z tylu?Poczulem się raźniej wsrod innych.Teraz nie ide sam,ale przecież nigdy nie szedłem sam.


               Padron jest urokliwe w swej malosci.(Tylko 9 tysiecy zamieszkujących ja ludzi)za to wielkie w swej historii.To tu jak mowi legenda zostały przywiezione relikwie Sw.Jakuba oraz jak informuje mnie znajomy niemiec tu odbyla się pierwsza msza.Wskazuje palcem na wzgórze,ale nic o tym nie czytałem,a wzmianka Niemca nie ma  w sobie jakiejś nuty podniecenia.Melduje się w schronisku.Spotykam Pauline.Twarz ma wyczerpana,ale uśmiecha się,bo mowi ,ze idzie na obiad i jeśli lubie osmiornice to mogę się przylaczyc.Nie lubie,wiec zostaje.W holu mijamy Niemca,a Paulina tylko sztucznie się usmicha w powitalnym geście.Ta historia chyba się nie skończy.



Padron

sobota, 18 marca 2017

"Bez polskich znakow"czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Redondela-pontevedra, cz.8

                 Leje jak z cebra gdy osiągam polowe trasy pomiędzy Redondela a Pontevedra.Im dalej na polnoc wydaje się robic chłodniej.Nim wyruszyłem zdazylem się wywiedziec ,ze galicja ma to do siebie,ze może okrasić wedrowke deszczem,choć nie spodziewałem się oberwania chmury.Mijam Niemca,który zatrzymal się na chwile w kafejce.Spogladam na jego kapote, az po kostki.W moim spojrzeniu jest odrobina zazdrości i sporo uznania ,a może odwrotnie.Deszcz się nasila.Ide dalej.
                Male miasteczka przez, które biegnie trasa sa nijakie i nijak  pasuja do krajobrazu Hiszpanii.Sporo nowej zabudowy,poutykanych plomb wygladajacych jak zle ociosane ,betonowe kloce,które maja przypominać modernizm.Podejrzewam,ze wojna domowa z Franco w tle zrobila swoje,a potem rząd nie miał pieniędzy na odwzorowanie  wygladu budynkow z osobliwym ich pietyzmem.Cale nieraz pierzeje skladaja się z samych takich dziwolagow.Ciesze się,ze jedynym moim sladem w tym miejscu będzie zostawienie 50 euro centow za kartke pocztowa.
               Prawie zapomnialem o Holendrze,ale i o innych.Zastanawiam się czy warto o nich pamietac,bo może oni zapomnieli dawno o mnie.Moze i dobrze,bo swiadomosc ulotności z ludzkiej pamięci daje mi komfortowe ,cieple odczucie,ze jestem tylko gościem,który bedac tu wezmie co swoje i odejdzie.Zapamieta chwile,aparat zapamięta obrazy i przybysz wroci do domu z przekonaniem,ze to był swietny czas,niezapomniany urlop,przygoda zycia. Może Paulina pamięta,ale ona wyszla wcześniej i pewnie osiagnela już następny etap,Pontevedre.

                      Hamilton zaliczyl odcinek,Kubica nadal gramoli się w deszczu.
Pontevedra

Pontevedra

Pontevedra

Pontevedra

"Bez polskich znakow"czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Tui- Redondela, cz.7
                W drodze z Tui poznaje Pauline.Jest po czterdziestce.Pochodzi ze Slowacji i jest wykladowca Uniwersytetu w Bratyslawie.Idzie sama.Swoja droge zaczela dopiero w Tui.Mowi,ze podrozuje po Hiszpanii i byla już na całym swiecie w związku z wyjazdami sluzbowymi.Zajmuje się botanika i ten zawod sprawia jej radość.(jak milo robic cos co sprawia radość i milo spotkać kogos komu praca sprawia radość.)
               Idziemy w pelnym sloncu następny 30 km odcinek.Mijamy ogrody i gaje owocowe,a także stare rozpadające się budynki,o których zapomnieli ludzie lecz czas pamietal.Rozmawiamy po angielsku, choć probuje ukradkiem  wtracac polskie zdania idąc na latwizne.Ona jednak daje mi wyraźny sygnal,ze może lepiej pocwiczyc jezyk, który zdominowal sfere kontaktow międzyludzkich na swiecie.Jest to jezyk angielski,a nie polski,niestety.Posluguje się nim bardzo dobrze,ale Hiszpanski zna jeszcze lepiej co udowadnia co jakiś czas pytając miejscowych o droge,gdy gubimy ja pogrążeni w dyskusji o ludziach i podróżach.Czasem jej pogawedka z miejscowym przeciąga się,a ja w tym czasie wytrzepuje male irytująco uciążliwe kamyczki z butow,które rania mi stopy.
              Pyta mnie czy spotkałem swoich rodakow na szlaku.Zwieszam glowe,bo choć chciałbym powiedzieć,ze jest nas,polakow porozrzucanych na swiecie co nie miara to jednak nie tu.Polacy sa wierzący i szlaki na Jasna Gore zapelniaja się pielgrzymami co roku w sierpniu, kiedy to ruszają wesołymi grupami do Czestochowy  rozdając po drodze obrazki z Matka Boska czy Jezusem.Pytam czy zna odpowiednik Hiszpanskiej pielgrzymki w Polsce?Ale Paulina kreci glowa,ze nie.Ani Jasna Gora ,ani Czestochowa nic jej nie mowi.Oznajmiam,ze na drodze nie spotkałem jeszcze nikogo z mojego kraju,choć mowiac MÓJ kraj moglbym powiedzieć także o Anglii,ale i zadnego Anglika także nie spotkałem.Sami Niemcy, Amerykanie i Francuzi.Fakt milo by było porozmawiać w swoim jezyku bedac tak daleko od domu.Niestety.
           Paulinie zdaje się  nie przeszkadzać to,ze idzie sama.Nie ma dla niej znaczenia czy tak daleko od domu poczuje jakas ulge spotykając rodaka czy nie.Im dalej od polski jesteśmy tym glebiej pragniemy być z kims kto nasz kraj nam przypomni,a przynajmniej przy tej osobie poczujemy się trochę jak w domu no ,bo Palac Kultury,Krakow czy spolne narzekanie ciut zbliza.
           Wiele o niej nie wiem.Twierdzi,ze idzie ,bo kocha trekking,ale kto wie co komu w duszy gra?W końcu ta trasa to indywidualna sprawa,ale mnie nurtuje tak kwestia i długo draze ja w myśli podczas, gdy Paulina co chwile patrzy na mape,aby nie zgubic drogi.


                   Rzeczywiscie doswiadczylem jakiejś gorzkiej tęsknoty za rodakiem.Wieczorami,gdy rozkladalem się napietrowej pryczy patrzyłem na pielgrzymow ,którzy rozmawiali ze swoimi we własnym jezyku,dzieląc się doświadczeniami dnia.Pakowali ubrania do plecakow,nakładali kompresy na zmeczone nogi.Miedzy amerykanami doszło do jakichś nieporozumień podczas drogi i krzątali się wokół swoich lozek w milczeniu.Moze ktorys szedł za wolno i spowalnial innych.Moze starzec,ale jemu trzeba wybaczyć.W końcu na tym opiera się ta droga.Wzbogaceniu duchowym.Wiecej zrozumienia,wybaczania i wspolczucia.Jest tez grupa niemcow,którzy palaja niechcecia do amerykanow.Oh-here they are,our american friends-mowi Jurgen z wyraźnym niemieckim akcentem i ironia w glosie.Ale amerykanie nawet nie patrza na niego,bo sa zbyt zmeczeni dniem.Kilka osob puscilo porozumiewawczy uśmiech miedzy sobą,ale znow każdy wracal do swoich myśli i przemyslen.Poczulem się na wyspie wśród ludzi.Nie jestem typem duszy towarzystwa,który szybko zjednuje sobie ludzi i poznaje z latwoscia.Probuje zagadać po angielsku do dziewczyn, z „niemieckiej”grupy  starego Jurgena,ale one nie maja ochoty rozmawiać po angielsku.Chichocza tylko po cichu i mowia cos po niemiecku do siebie.Szkoda,ze nie mowie po niemiecku,bo może ten wieczor uplynalby na wymianie jakichś myśli,które dalyby mi ukojenie,bo mam tyle przecież do powiedzenia.Przeciez zgubiłem droge,ale odnalazłem wlasciwy trakt,widziałem blyszczacy potok wśród skal mieniący się tysiącami kolorow czy pejzaż wiejski jak z pocztówki.Ale co tam.Przeciez oni tez widzieli.Jutro kolejny dzień.Moze pojawi się jakiś rodak po drodze,ale kolejny dzień rozwiewa moje oczekiwania,bo nikt z polski nie pojawia się,ani jutro,ani wogole.


                    Rozmawiamy z Paulina przez chwile o historii,ale brakuje mi slow  i dalej toczy się ta rozmowa jalowo i pobieznie.Mijamy Niemca w długiej po kostki kapocie przeciwdeszczowej.Pozdrawia nas,ale Paulina robi to bez usmichu i jakby z duza rezerwa.Gdy po chwili chce wrocic do tematu drugiej wojny swiatowej Paulina zaczyna nowy temat nie majac ochoty wracac do niechlubnego rozdzialu w historii swiata.Moze ten niemiec miał na to wpływ?Kazdy narod kreuje historie.Paulina to wie,ten niemiec także.Lepiej to zostawić.To szlak przebaczania,choć nie ma znaku,ze to na pewno ten.
                     Redondela tuz za pasem.Przystajemy chwile,by napic się wody.Podchodzi do nas staruszek.Zobaczyl nas z daleka i nie bacząc na spodziewana bariere jezykowa szukal kontaktu z kims.Byc może mało kto i bardzo rzadko ktoś tedy przechodzi.Byc może poszliśmy bocznym traktem ,mniej uczęszczanym. Jak wiele człowiek leku pokona być poczuc się przez chwile wśród ludzi.Gdyby ow dziadek otoczony był gromadka swoich znajomych z czasów lat dziecinnych i gral wesoło w kosci,zapewne nawet by nas nie zauwazyl,a nawet może wydalibyśmy mu się nieco wrodzy.

               Dziadek ,przebijając palcem warstwę falującego,goracego powietrza wskazuje na wieze małego kosciolka w oddali i mowi ni z tego ni z owego o proboszczu lokalnej parafii.Ksiadz miał dziecko ze swoja gospodynią z plebanii,potem z jedna z parafianek,a potem…nie dowiadujemy się ,bo dziadek nie ma kilku zebow i jego hiszpański jest niewyraźny,a Pauliny niedostatecznie dobry by zrozumieć.Potem starzec oddala się z pozdrowieniami dla nas.Bom Caminho.Idziemy w milczeniu. Opowieść  skrywala przesaczona tesknota za mlodoscia zazdrosc do księdza o jego chwile przyjemności z lokalna dziewczyna,a  także skrywala nute zalu za rzeczy ,które mogl ow starzec zrobić w mlodosci a nie zrobil.Zalowal.Moze jedna z tych kobiet była jego miloscia.Mowil,ze to sie zdarzylo,gdy był w moim wieku,a oni już dawno nie zyja.Umarli zabierając ze sobą te skradzione chwile zapomnienia,a on przegapil moment w zyciu,który był tak wazny.Wydawal się trwac wiecznie,lecz okazal się ulotny,ale potem było już za pozno,aby cokolwiek zmienić,gdy nadeszla starość.

środa, 15 marca 2017

"Bez polskich znakow" czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Rubiaes-Valenca, Tui, cz.6

             Cieszylem się na myśl,ze opuszczam Rubiaes.Przypominalo mi polska zabita dechami,zapuszczona wies,gdzie autobus kursuje raz dziennie,z walącymi się domami i ludzmi wygladajacymi jak duchy,które wychodzą z szaf i starych kufrow,gdy tylko pojawia się jacys nowi przybysze,aby zaproponować im nocleg w zamian za odrobine modlitwy za dusze ,która niosa(modlitwe) do celu pielgrzymki.
             Holender opuscil miasteczko wcześniej,a to dlatego,ze już do Valenki dotarl przede mna.(gdy tam dotarłem spotkałem go na korytarzu w schronisku,już po prysznicu,zadowolony  z siebie, po kolacji ,nioscy won niczego  innego jak….tulipanow)
             Po drodze ide ramie w ramie z grupa Amerykanow.Dwoch po pięćdziesiątce i jeden staruszek po 80tce.Wolno czlapia chyba ze względu na starca,ale on i tak sobie niezle daje rade.Rozmawiam z CQ,tak kaze się nazywać i mowi ze pochodzą z Karoliny polnocnej.Jest fizjoterapeuta i chwali się ,ze maja u siebie dwa metry sniegu w zimie,gdy rozmowa schodzi na pogode(a schodzi zazwyczaj gdy koncza się inne tematy)Drugi, James jest lekarzem,a trzeci Dan…nie pamiętam .,ale na pewno już na emeryturze.Mowia,ze pielgrzymke do Santiago de Compostella robia szosty raz.Mniej więcej co piec lat.Za każdym razem ida inna trasa,choć glowna,wzdłuż polnocnej części Hiszpanii przeszli za pierwszym razem.Ponad szesc set kilometrow i chyba nie w tym samym składzie co teraz.Lubia lazikowac i to jest ich hobby.Kazdy dzień w innym miejscu,choć starzec zdaje się yc w drodze majac inne powody.Swoje własne.Jest zachmurzony,jakby zamyslony.Juz w schronisku w Tui,CQ smieje się z niego,ze dostal dolna prycze tylko dlatego,ze w ID miał rok urodzenia 1930.Starzec obrażony scielil prycze,a ja swoja,bo dostałem gorna.
        CQ rozbudza moja chec przygody.Mowi,ze pracuje w zawodzie już tylko na pol etatu,bo stać go utrzymać się pracując w takim wymiarze czasu.Mowi,ze nie ma zony wiec jest latwiej.Mial,ale za dużo go kosztowala.Ich następnym celem będzie ameryka poludniowa-odpowiada ,gdy pytam o plany podróżnicze na przyszlosc.Byli już prawie na całym swiecie oprócz Europy wschodniej.Malo o niej wiedza i jak mi się zdaje jest dla nich tylko miejscem z zaznaczonymi miastami,bez naniesionych szczególnych miejsc,jak kopiec kosciuszki,grod w Biskupinie czy puszcza białowieska.To jakby zaznaczyć na mapie Rzym i napisac tylko,ze mieszkają tam ludzie,nic poza tym.Obok Neapol,tez mieszkają tam ludzie.
             Ale oni uwazaja europe chyba za jeden kraj,a komunizm na wschodniej scianie skutecznie ograniczyl napływ informacji o tej części swiata dla zachodu i tak już się utarlo.Podkreslaja,ze fajne jest u was to,ze wiele interesujących miejsc macie blisko siebie.Wenecja stosunkowo niedaleko od Wiednia czy Paryz od Londynu.Dla nas jest to wyprawa,Niektórzy amerykanie zapewne pokonują takie dystanse dojezdzajac codziennie do pracy.Znaja Lech Walesa i Solidarity.Ciekawi ich to,dodaje.Kiedys pojada,rzuca w pol uśmiechu.
             Niby  każdy idzie osobno.Nocujemy w jednym schronisku idziemy tym samym szlakiem,stajemy na kawe w tych samych barach,uzupełniamy wode u tych samych zrodel.Wydaje się,ze jednak idziemy razem.Kazdy z nas czuje niewidzialna nic sympatii do drugiego i swego rodzaju motywacje ,aby pokonać kolejny odcinek.Nie znamy się-mowia oczy CQ,ale chce cie zobaczyc na końcu drogi z szerokim uśmiechem i satysfakcja odbycia tej drogi.
              Spotykam innego Amerykanina.Bill jest z Nowego Yorku i ma problem alkoholowy.Nie wydaje się,by szedł  prosić Boga o sile by pokonać uzależnienie,bo za każdym razem,na każdym postoju pociąga z piersiówki lub spedza czas w pubach zamiawiajac kolejne piwo,nie tylko dla siebie.Mowi,ze pol roku pracuje,aby zebrac pieniadze na podroze,a nastepne pol roku podrozuje.Zazdroszcze mu.
            Wczesniej w schronisku w Rubiaes, gdy wychodzę wieczorem pochodzić po miescie,widze go razem z CQ z butelka wina i kieliszkami.Sa już wstawieni.Patrza na mnie i porozumiewawczo  daja mi zaproszenie do wspólnej lampki,ale ja odmawiam,bo ide na kolacje.Potem gdy wracam,na stole stoja już puste butelki(najwidoczniej mieli  więcej wina niz jedno) i wypalone kiepy w popielniczce.Nazajutrz i tak wstali wcześniej i do Valenki dotarli przede mna.
            Valenka i Tui to sasiadujace miasteczka malowniczo polozone na wzgórzach.Maja zachowane mury obronne.Valenke i Tui dzieli most na rzece.Gdy stoje na srodku niego,nie jestem ,ani w Valence ,ani w Tui jako,ze tu przebiega granica Portugalii z Hiszpania.
             Nim zamelduje się w schronisku.laze jeszcze po Valence.Wchodze na mur,z którego doskonale widać sąsiednie miasteczko.Musialy się tu toczyc zacięte bitwy miedzy tymi panstwami,ale nie ide w te historie glebiej,bo szkoda mi czasu i konam ze zmeczenia.Kupuje kartke pocztowa(jak z każdego miejsca,w którym jestem)i kieruje się w strone Tui.
             Jestem w Hiszpanskiej Galicji,ale po prysznicu i tak jeszcze „udam” się do Portugalii na kolacje i na przechadzke.
             Jakas niemiecka wycieczka glosno i wesoło spiewa piosenke w radosnym uniesieniu pokonania kolejnego odcinka.Ciesze się razem z nimi,ale po cichu.Odnioslem jakiś swój maly sukces.Pokonalem odcinek i wyciagnalem pewne wnioski z własnego zycia,które potem wplyna pozytywnie na mnie samego,a przecież o to chodzi.Droga czegos musi nauczyć.Czego Hiszpania mnie nauczy?

             








poniedziałek, 13 marca 2017

"Bez polskich znakow" czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Ponte de lima-Rubiaes, cz.5

       Jeszcze tylko raz spotkałem grupe kanadyjek na szlaku.Potem nigdy więcej się nie zobaczyliśmy.Podejrzewam,ze przyspieszyly wedrowke korzystając z komunikacji autobusowej(skandinad przedsiewziecie niedozwolone jeśli chce się uzyskac testimonium na końcu szlaku,w Santiago) lub odbily gdzies na bok ,zwiedzić wybrzeże lub zostały dluzej w jakiejś miejscowości.Holendra spotkałem jeszcze pare razy,ale nie wydawal się szczęśliwy widzac mnie.Moze doszedł do wniosku, ze był zbyt wylewny podczas naszej pierwszej pogawędki na przedmieściach Porto albo potraktowal mnie z góry i zle się z tym czul?nie wiem.
              Ten odcinek dal mi popalić.Choc nie tak dlugi,bo jakies 20 km to jednak trzeba było niejednokrotnie wlazic pod gorke. Dostalem tez w kosc,bo slonce prazylo niemiłosiernie cala droge.
Mijam gaje pomarańczowe i ide wąskimi przesmykami z niskimi kamiennymi murkami.Wzdluz nich drewniane podpory na pnącza winorośli,które tworza jakby tunel spomiędzy, którego rozciąga się krajobraz portugalskiej sielanki.
Mija mnie malzenstwo w srednim wieku,chyba Niemcy albo Francuzi.Ida prężnie i twardo,jednym tempem choć buty wbijają się gleboko w piaszczysta wiejska droge.Pozdrawiamy się ,ale ja musze chwile przycupnąć pod drzewem i napic się wody.
         Choc ide,bo ide,aby isc,bez, jak mi się wydaje, zadnego duchowego powodu to jednak piesza ,samotna wedrowka skalnia do rozwazan i rozmyslan nad tym co jest w naszym zyciu ,co przeszkadza,co można poprawić,zmienić,polepszyć.W końcu stad,ze słonecznej Portugalii widać trochę lepiej te moje angielskie ogrody*,londyńskie autobusy czy czerwone skrzynki pocztowe.
           Kazdego cos gnębi i przytłacza.Wiedzialem co wówczas było zle w moim zyciu,ale nie zawsze latwo jest o zmiany,zbyt często człowiek się boi.Droga sprawila,ze doszedłem do pewnych wnioskow.Po powrocie postanowiłem,ze tak dużej nie mogę i….juz w deszczowej anglii,zmienilem prace,co okazało się trafnym krokiem.
         Mijam przydrożne kapliczki.Portugalia to katolicki kraj.Ludzie sa bardzo przyjazni i usmiechnieci.Ile razy stanalem jak kolek na skrzyżowaniu nie wiedzac dokad isc,bo gdzies zolta strzalka umknela mi w zamyśleniu.Zauwazylem kogos w oknie,kto pewnie obserwowal mnie z zaciekawieniem od paru minut i gdy nasz wzrok spotkal się reka tej osoby wskazywala mi wlasciwy kierunek.Przypomnial mi się holender z jego gps-em i google street.On pewnie nie zauwazylby nie tylko znaku,ale i osoby w oknie chcącej wskazać mu kierunek wedrowki polegając na swej wspolczesnej technologii,choć i ona jest pomocna.
        Podoba mi się ta cisza i spokoj portugalskiej wsi.Jest zupełnie podobna do polskiej.Czulem się bardzo zdala od swiata i to mi się podobalo.Oni chyba nie maja zegarkow.Czas plynie tu wolno jak w pamiętnych scenach westernow Sergio Leone,którego jestem fanem.Choc były kręcone w Hiszpanii i we Wloszech to jednak krajobraz Portugalii nie odstepuje tym wlosko-hiszpanskim jeśli chodzi o podobieństwo.Mozna by z przekonaniem uznac,ze i tutaj można by krecic westerny,choć Hollywood uznalo inaczej.
Ide dalej i na chwile odpływam w zamyslnie:
             Jakis oblok kurzu wzbil się na delikatnym wietrze,pokoziolkowal, by zatrzymać się na pojemniku z woda dla koni.Te same male kosciolki jak na meksykańskiej wsi,opalone kobiety w białych sukniach,a za nimi chowające się w niesmialosci male dzieci.Gdzies jakiś koniokrad stuknal ostroga.Pare osob wyjrzalo na ulice z salonu i patrza na mnie..jak ide.Ale dość tego filmu.Czas wracac na droge.
             Jestem już blisko Rubiaes.Konczy mi się woda,wiec uzupełniam butelke ze zrodelka nieopodal.I znow ta pamietna scena z filmu,gdy Brzydki scigal Dobrego przez bezkres pustyni i zaczerpnal gdzies wody po drodze.A może wsadzil glowe do wodopoju dla koni bedac u celu drogi?Nie pamiętam.Ale co tam.Ja nikogo nie scigam,ani nikt mnie.
           Gdy dotarłem do Rubiaes  slonce zaszlo.Bylo daleko po południu i miało zebrac się na deszcz.Zameldowalem się w schronisku i podsunalem właścicielowi domu Credencial do podbicia.Kilka znajomych twarzy zameldowalo się tu również.Tutaj spotkałem poraz pierwszy grupe Amerykanow i Niemcow,ale ani sladu Holendra.Pozniej się okazało,ze miał zarezerowane miejsce w hotelu gdzie spedzil noc.Moze i miał nosa,bo ta noc w schronisku nie nalezala do najprzyjemniejszych.Ktos polozyl się do wyra w opakowaniu nie biorac prysznica,a pol nocy sluchalem niemiłosiernej symfonii kaszlu,pomruków i chrapania zmeczonch pielgrzymow.Mial nosa ten holender.W jego pokoju hotelowym ,na stoliku na pewnio staly i pachnialy tulipany.

            Rubiaes jest brzydkie.To wioska,która ma trzy domy na krzyz.Jedna przydrozna knajpa,dom sołtysa i kosciol.Po prysznicu  poszedłem na spacer z parasolem.Zaczelo kropic,ale spotkałem holendra.Powiedzial mi z rubaszna przyjemnoscia o dogodnościach hotelu, w którym się zatrzymal i choć c  z jakiegos powodu za mna nie przepadal(może wyczul,ze wyczulem jego przyjemność  z wywyższania się nad innymi narodami,zwłaszcza tymi ze wschodniej europy )ale gdy go zobaczylem idącego z naprzeciwka widziałem na jego twarzy autentyczna radość,ze się spotkalismy.Chyba nie miał do kogo ust otworzyć i szukal rozmowcy.Jego angielski był slaby ,a mój jeszcze słabszy,ale i tak wymieniliśmy pare doswiadczen z dotychczasowje drogi.Potem rozeszliśmy się każdy w swoja strone.

*moj adres zamieszkania w Anglii.

         












niedziela, 12 marca 2017

"Bez polskich znakow" czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Barcelos-Ponte de Lima, cz.4

To był chyba najgorętszy odcinek drogi.Nie pamiętam,żeby plecak kiedykolwiek był tak ciezki jak wtedy,choć z początku wydawal się wazyc mniej, jak wiadomo.Mijam gaje pomarańczowe i pola uprawne,a na nich pracujących rolnikow.Bon Dia – wolam.Oni odrywają się od pracy i z wolna podnosza reke w geście pozdrowienia,który wydaje się być tak niesmialy i obcy jakby zegnać kogos komu kiedyś zrobilo się wielka krzywdę i teraz, po latach dopiero  osmielic się na gest pojednawczy.
        Holender wyruszyl przede mna lub jeszcze nie wstal z pryczy, tego nie wiem,ale zaczalem myslec o tych starszawych kanadyjkach.Ich imiona zatarly się w mojej pamięci.Niech wiec będą Peggy,Meggy i Sue.Wszystkie brytyjskiego pochodzenia.Jako młode dzierlatki wyjechaly do kanady i tam się osiedlily.Nie wygladaly na turystki.raczej na osoby,które trzeba zmuszać do wyjścia,w podroz.Gdy pytam gdzie najdalej były odpowiadają,ze na …Hawajach.To slowo było mi zawsze obce,jakies nie osiągalne.Hawaje to raj,do którego maja wstep tylko niektórzy.Moze pierwsi byli Adam i Ewa?Mowia,ze w byciu emerytem dobre jest to,ze ma się sporo czasu dla siebie.Pojedziesz i tam,zobaczysz- mowia,ale niespecjalnie w to wierze ,bo slowo Hawaje ciagle dojrzewalo w mojej glowie,by stać się czyms namacalnym,osiągalnym.Sa usmiechniete i tak jak ja maja popuchnięte stopy z pierwszego etapu.Czesc trasy chcą przemierzyć autokarem,bo kolana już nie takie jak kiedyś.Pytam o powod ich wedrowki.Chwile milcza,ale potem z przyjaznym uśmiechem w brytyjskim stylu,oznajmiają,ze to swietna zabawa i to nie ostatni raz na pewno.
       Ponte de Lima to urocze miejsce.Spora,wieksza czesc starówki scisnieta jak jajko na jednym brzegu.Na drugim zas tylko odrobina starych kamienic.Laczy je most,a wieczorem gdy wychodzę po prysznicu na kolacje zapelnia go tlum zmeczonych,ale szczęśliwych pielgrzymow.Nigdy nie widziałem takiej gry swiatel i kolorow ,gdy siedziałem w ogródku restauracyjnym,a slonce z wolna gasło.No,może tylko w Rzymie było podobnie.Zauwazylem pare osob,które dopiero teraz dotarly tu na miejsce.Najwidoczniej wyszli później lub zatrzymali się po drodze w jakiejś kafejce.Maja twarze pokryte kurzem  i uśmiechem chodziarza,który dotarl do mety etapu.Niektorzy bardziej pochmurni,bo może kondycja już nie taka jak kiedyś.
        Gdy docieram do recepcji schroniska jest tam ekipa telewizji portugalskiej.Prosza mnie o pozwolenie sfilmowania momentu zameldowania  i o krotki wywiad.Zgadzam się.Jestem jednak tak zmeczony,a mój angielski slaby,ze nie spodziewam się ze to pojdzie na antenie. Mam racje.Pytaja czy ten odcinek był ciezki ,skad jestem i dlaczego postanowiłem udac się w droge.Jak się potem okazało nie tylko ze mna zrobiono wywiad.Juz po powrocie do Anglii przejrzalem interenet z nadzieja znalezienia tego materialu filmowego.Znalazlem film,lecz jak się okazalo nie zdecydowano się wykorzystać wywiadu ze mna.Szkoda,bo bylaby fajna pamiatka z podrozy.Byla tam jednak rozmowa z jedna z kanadyjek,moich znajomych.Sue,mowila o swojej chorobie,która pokonala i chciała podziekowac za to Bogu.W pewnym momencie nerwy nie wytrzymaly i rozplakala się.
      Nazajutrz, zbieram ze sznurka poprane skarpety i z plecakiem ide na sniadanie do kafejki mieszczącej się w tym samym budynku. Rogalik z musem waniliowym i dżemem,do tego maslo i kawa.Malo,ale  poprawie potem kanapkami z plecaka,które przygotowałem w schronisku.

       Znow ten sam magiczny moment jaki czuje, gdy wybieram się w droge. Identycznie się czulem gdy opuszczałem mój ubogi pokoik hotelowy w Porto.Ani jednego obłoku na niebie,soczyście błękitne niebo daje mi znak,ze to będzie goracy dzień.I był.











        

"Bez polskich znakow" czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Porto-Barcelos, odc.3

         Tuz za przedmiesciami Porto spotykam Holendra,także udaje się do Sanstiago de Compostella.Mowi,ze jest wlascicielem pola namiotowego  pod Eindhoven.Maly,lysy,co chwile wybucha smiechem,trochę jakby na sile.Plecak go przerasta,ale zdaje się,ze ma w nim wszystko co niezbędne.Mierzy mnie kilka razy swoim przenikliwym wzrokiem jakby chciał odgadnąć z kim ma do czynienia.Rozmawiamy po angielsku.Mowi,ze był wojskowym cale zycie.(teraz już wiem skad ten przenikliwy wzrok).Gdy mowie mu,ze jestem z polski,chyba poczul swoja zachodnioeuropejska wyzszosc nad wschodnimi dzikusami,a także nade mna.Opowiada z wyrazna ironia,ze jego corka pracuje na plantacji tulipanow i zna wielu polakow,którzy tam pracują.Kloca się i wyzywaja.Chwali się,ze został zaproszony na wesele do swojego polskiego kolegi gdzies na wiosce we wschodniej Polsce.Mowi,ze była wodka i ze po weselu wszyscy zaczeli się bic.Co chwile wyciąga smartfona z gps-em,aby się upewnić ,ze idzie w dobrym kierunku.Ja, moja wymieta już papierowa mape trzymam w kieszeni i raczej koncentruje się na znakach porozmieszczanych na drodze.Dla mnie taka wyprawa to trochę przygoda.Trzeba się czasem zgubic,aby mieć satysfakcje z odnalezienia drogi.On jakby chciał po prostu zaliczyć te droge i wygląda jak ktoś kto nerowowo szuka swojego samochodu na parkingu,bo musi szybko znaleźć się w domu by zdazyc na kolejny odcinek Na wspólnej.
       Smiesznie wygląda w tych kusych portkach,a plecak ma tak wypchany,ze wydaje się jakby trzymal tam swojego brata bliźniaka odurzonego wonia tulipanow niż polska wodka.

Wyrazam swoja opinie o przedmieściach Porto,ze wygladaja trochę jak wrocławski kozanow.No, może przesadzam,ale bardziej jak szczepin.Ale skad on ma wiedziec jak wyglada kozanow?On zaznacza,ze widział te bloki już wcześniej.Pytam z zaciekawieniem czy idzie ta droga już kolejny raz skoro zna ta okolice?Nie-mowi-wszedlem na googlestreet jeszcze w domu ,w Eindhoven,aby upewnić się ,ze pojde wlasciwa droga.Scina mnie z nog,bo to nie jest moja filozofia wedrowki no ,ale każdy ma swoja.
       Tak razem wedrujemy pare kilometrow,ale mam go już dosyć.Mowie,ze zatrzymam się na kawe.Na szczęście on idzie dalej,holender jasny.
        Do Barcelos docieram po południu.Zrobilem jakies 36 kilometrow.Po drodze rozwaliłem buty i czuje się jak kierowca,który zalicza odcinek rajdu na flaku.Miasteczko  male,przytulne. Docieram do schroniska i dostaje prycze.Na szczęście Holender zameldowal zdaje się w innym schronisku.Czuje,ze stopy mam cale poobcierane.Trzeba było jednak nieoszczedzac na butach.Jutro kupie nowe,a tymczasem poznaje trzy kanadyjki na emeryturze z wlasna historia i powodem ,dla którego wedruja.












" Bez polskich znakow" czyli teksty na bezdrozach.

Droga Sw.Jakuba
Porto, cz.2
Porto zachwyca tak jak kazde duże miasto nie dotknięte reka Hitlera czy Stalina.Zachowane cale pierzeje starych domow.Wychodze z samego rana i to jest ta magiczna chwila ,która pojawia się ilekroć pakuje potrzebne na droge  rzeczy do plecaka.Slonce ma wtedyt ten swój zachwycajacy kolor.Jakby jaśniejszy,który potem z godziny na godzine zmienia swoja tonacje.
Nim wyruszyłem w droge zostałem na noc w Porto.Dostalem swietny pokoj ,z okna którego widać wstęge ulicy idaca ku plazy ,ulicy  poprzecinanej skrzyzowaniami .Pokoj,jedynka jakby poza glowna czescia hotelu,trochę zapomniany.Korytarz prowadzący do niego stawal się coraz uboższy w wystroj im bliżej było do drzwi.Kwiaty w donicach, o podlewaniu których zapomniano czy luszczaca się ,stara farba.Dobrze się czuje w takich miejscach.Troche zdala od tego wypucowanego dla gości z kasa swiata dla których pokoje przynajmniej z wierzchu lsnia swierzoscia.Moj miał stara,podrapana szafe, stolik z jedna noga krotsza, stary dywan i zyrandol,na których osiadla już kolejna warstwa kurzu.To wystarczy.

Laze trochę po miescie.Wrazenie robia mosty na rzece spinające oba brzegi, zawieszone 50 metrow nad ziemia.Jakze inaczej idzie się po nisko zawieszonym  moście Grunwaldzkim w dalekim Wroclawiu,który prawie dotyka Odry.Ale to zupełnie inny swiat, pelen jasnych i smiejacych się kolorow tak roznach się odcieniem od tych z miejsca mojego dorastania.
       W przeddzień wypijam porto w Porto i robie jakies szkice miasta z drugiego brzegu.Choc dopiero przybyłem,wiem,ze już musze isc dalej.Wedrowka uczy nie przyzwyczajać się do jednego miejsca.Moze i dobrze,bo nie zal zostawiać  ulic z którymi wiazalo się jakies wspomnienia czy ludzi,z którymi przezylo się niejedna dobra czy zla chwile.Pozostaje ta gorycz,ze już musze isc w droge.Rekompensata jest swiadomosc drogi,czegos nieznanego i ,ze każdy kolejny dzień będzie wygladal inaczej niż poprzedni. Paski plecaka wpijają mi się w ramiona,slonce wstaje,kwiaciarz układa bukiety, a wlasciel kiosku z gazetami zaciąga się fajka.Gdy oddaje klucze do pokoju młodej recepcjonistce,slysze Buon Caminho,ale zapominam o obrigado ze swojej strony,bo zbyt bardzo jestem podekscytowany moja wedrowka.